Z biskupem pomocniczym diecezji toruńskiej Józefem Szamockim rozmawia Maria Major
Maria Major: - Po powrocie z misji, gdzie Ksiądz Biskup przebywał w latach 1983-88, przybył Ksiądz z Pelplina do młodej diecezji toruńskiej. Gdy trzy lata temu rozmawialiśmy w Wyższym Seminarium Duchownym, w którym Ksiądz Biskup pełnił posługę ojca duchownego seminarzystów, nie był Ksiądz pewien, czy nie wróci ponownie na misje, tymczasem został powołany na urząd biskupi. Uroczystość konsekracji biskupiej odbyła się 27 maja 2000 r. Jak z perspektywy ponad 2-letniej posługi biskupiej pomaga Księdzu doświadczenie wyniesione z wcześniejszych lat kapłaństwa?
Bp Józef Szamocki: - Nie ma rzeczy przypadkowych w życiu człowieka. Wszystko, do czego Pan Bóg mnie przygotowywał, było pomocą, aby te doświadczenia zaowocowały w zadaniach, które w Kościele przypadało mi podejmować. Powołanie do bycia biskupem jest przede wszystkim powołaniem do odpowiedzialności za Kościół lokalny, który jest z natury swojej misyjny. Nic tak nie wzbogaciło wizji Kościoła, spojrzenia na ludzkie sprawy z różnych stron jak to, że byłem proboszczem w slumsach ubogiej dzielnicy Lusaki. Tam człowiek uczył się rozwiązywać ludzkie problemy za pomocą Ewangelii. Myślę, że misyjność mocno wpisała się w moje patrzenie na wiele spraw.
- W swoim herbie zawarł Ksiądz Biskup zawołanie "Servire Ecclesiae". Jak to zawołanie realizuje się w pracy na tak wysokim urzędzie w Kościele?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
- "Służyć Kościołowi" - to również wynik inspiracji misyjnej. W herbie znajduje się kula ziemska, symbolizująca Kościół, który jest na całym świecie, jako wielką społeczność. Wierzę w to mocno, że nawet najmniejsza sprawa, która dzieje się w Toruniu, czy to jakich tu mamy wiernych - otwartych na sprawy ogólnoludzkie, na problemy, które głosi Ojciec Święty - ma swoje przełożenie na wizję Kościoła powszechnego. Powołaniem każdego biskupa jest związanie z Kościołem lokalnym, ale w jedności z Głową Kościoła. Problemy Kościoła lokalnego nie powinny nas zamykać na potrzeby Kościoła powszechnego, zwłaszcza w wymiarze misyjnym. Stąd moje "służyć Kościołowi" znaczy po prostu - służyć dyspozycyjnie. Kościół, czyli lud, z którym spotykam się, do którego mnie Papież posyła, daje mi do wykonania pewne zadania. Z drugiej strony, nauczanie Ojca Świętego, wskazania duszpasterskie, liturgiczne - wszystko, co dzieje się w Kościele, wyznacza kierunek, jednak sposób wykonania wypływa bardzo często od wiernych.
- Za jakie zadania w diecezji Ksiądz Biskup szczególnie jest odpowiedzialny?
- Przejąłem wszystko po bp. Janie Chrapku, zająłem się tym, nad czym on pracował. Największe moje zadanie koncentruje się wokół katechezy. Przyznaję, że to daje mi też najwięcej radości - wizytowanie szkół, troska o katechetów, rozmowy o tym, jakie są trudności i radości... Wiadomo, że w szkołach prawie 100% młodzieży uczy się religii, jest duża otwartość nauczycieli i dyrektorów, jednak przekładając to na życie wiary, proces wchodzenia religii do szkół stanowi pewną trudność. Trzeba myśleć, co robić, żeby katecheza przekładała się na życie parafii, by były one żywe.
- Czym różni się Kościół w Polsce od Kościoła w Zambii?
Reklama
- Te Kościoły trudno porównywać, gdy chodzi o pewien dynamizm odpowiedzialności za Kościół, jak i same statystyki. Pracowałem w parafii liczącej około 16 tys. wiernych, z czego jedna czwarta była naprawdę bardzo zaangażowana w życie Kościoła. Ci ludzie brali na siebie ciężar prowadzenia parafii: należeli do różnych grup, stowarzyszeń, brali odpowiedzialność za liturgię, działalność charytatywną, troskę o dzieci, młodzież, katechizację. Przez dwa lata w parafii nie było księdza, a gdy przyszedłem, byłem jedynym kapłanem w tej dzielnicy. Poza tym była tylko jedna siostra zakonna i jeden płatny katechista. Gdy wyjechałem na trzy miesiące na urlop, parafia żyła dalej. Proces odpowiedzialności był tak rozwinięty, że ludzie utożsamiali się z parafią, wiedzieli, że oni tworzą ten Kościół. Dużo się od nich nauczyłem. Kapłan jest tam potrzebny przede wszystkim do sprawowania sakramentów i do treningu liderów poszczególnych grup. Przez trzy lata, inspirując się trochę polską kolędą, obchodziłem parafię. Codziennie odwiedzałem pięć rodzin; była wspólna modlitwa, rozmowa. Sporządzałem kartotekę, by przynajmniej wiedzieć, ilu ludzi liczy parafia i poznać ich. Zaangażowanie w sprawy parafii jest tam chlebem codziennym, podczas gdy u nas proboszcz czasem sam włącza kogoś do jakiejś akcji. Na pewno pod tym względem świadomość laikatu, nie teoretyczna, ale przekładająca się na praktykę, jest tam większa. Najpierw człowiek musi się sprawdzić w małej grupie - jak żyje jako chrześcijanin, jak przestrzega przykazań, jak troszczy się o dom czy rodzinę. Kiedy odkrywa swój charyzmat, angażuje się w Legionie Maryi, chórze, ruchu charyzmatycznym czy Stowarzyszeniu św. Wincentego à Paulo. U nas jest często odwrotnie; w parafii człowiek nie jest w ogóle zaangażowany, a istnieje jedynie w grupie.
- Jak Ksiądz Biskup znajduje teren misyjny, jakim jest diecezja toruńska pod koniec swego 10-lecia?
- Nasz teren misyjny wiąże się z nauczaniem Ojca Świętego, który nam podpowiada nową ewangelizację. Wszyscy potrzebujemy ewangelizacji, sama wiedza religijna nie wystarcza. Największym problemem w polskim duszpasterstwie jest to, jak przekładać wiedzę na życie codzienne. Pokusy i bodźce, które płyną zewsząd, nie sprzyjają dawaniu świadectwa, tylko raczej temu, żeby być bardziej człowiekiem światowym niż prostolinijnym, który potrafi żyć wiarą, przykazaniami, zachowywać się zgodnie z nimi. W Zambii ktoś, kto przyjmował chrzest albo stawał się katechumenem, nagle odkrywał, że w niedzielę nie będzie pracował w ogródku, że dzień Zmartwychwstania jest najważniejszy. Taki człowiek, mając 50-60 lat, potrafił zmienić radykalnie tryb życia - po prostu niedziela oznaczała pójście do kościoła, mimo że pogańska rodzina patrzyła na niego jak na kogoś, kto nagle zaczął wydziwiać. My nie przywykliśmy do takich radykalnych postaw: Pan Jezus staje się dla mnie najważniejszy, więc dla Niego będę żył i o Nim będę świadczył, wierząc, że sakramentalne spotkania z Nim ubogacają moją wiarę.
- Wykładał Ksiądz Biskup teologię duchowości w Wyższym Seminarium Duchownym. Czy wystarcza jeszcze czasu na to zajęcie, jak również na kontakt z Zambią?
Reklama
- W Seminarium jestem ciągle jeszcze wykładowcą, chociaż chciałbym się z tego wycofać, bo to jest już Wydział Teologiczny, nowe struktury... Wolałbym, by zaistnieli tam młodzi ludzie, prawdziwi profesorowie. Nie chciałbym jednak stracić kontaktu z Seminarium. Pragnę nadal prowadzić zajęcia z kierownictwa duchowego z diakonami, którzy przygotowują się do kapłaństwa.
Jeżeli chodzi o misje, ciągle do siebie pisujemy. Niedawno delegacja z Zambii jechała z księdzem, który objął po mnie parafię, oraz członkiem Rady Parafialnej do bliźniaczej parafii w Niemczech i odwiedzili mnie w Toruniu. Kilka lat temu byłem tam na sześciotygodniowym urlopie po ośmiu latach mojej nieobecności w Zambii. Wszystko było jakby wczoraj - język, sposób bycia. Miałem pokusę, żeby tam zostać, ale trzeba było wracać.
- Ksiądz Biskup czynnie uczestniczył w procesie beatyfikacyjnym ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego. Jaki wpływ na życie Księdza Biskupa wywarła postać Błogosławionego?
- W procesie beatyfikacyjnym byłem delegatem Księdza Biskupa w zakresie zbierania informacji, dowodów, materiałów. Postulatorem był prawnik, ks. Stanisław Machnij. Moim zadaniem było przesłuchanie świadków, razem z ks. Tadeuszem Partyką, który był sekretarzem. Można powiedzieć, że dotykałem źródeł wielkości. Spotkania z ludźmi, którzy byli świadkami życia, a niejednokrotnie również śmierci, sprawiły, że bardzo mocno związałem się z tym Błogosławionym i sam pragnąłem odnowienia kapłańskiego. Pragnąłem być tak jak on radykalnym, coraz bardziej odrywającym się od siebie. Przełożeniem tego była wspólna modlitwa (najpierw nowenna) w Seminarium do ks. Frelichowskiego o jego beatyfikację oraz w intencji Joasi Grodzickiej.
- Uzdrowienie Joasi było wielkim cudem w oczach nas wszystkich. Ogromnie silna musiała być wiara modlących się...
Reklama
- We wspólnocie seminaryjnej, której ks. Frelichowski był patronem, modliliśmy się o zatwierdzenie beatyfikacji przez komisję teologiczną, a następnie kardynałów, żeby w czerwcu Papież mógł go beatyfikować. Przy okazji tej modlitwy była modlitwa o łaski. Trzeba było to skonkretyzować. Klerycy chodzili codziennie z Komunią św. do Joasi. Zapytałem ją więc: "Joasiu, czy pozwolisz?". Ona (teraz mówi, że sama nie wie, jak to się stało) odpowiedziała: "Módlcie się". Joasia już wiele takich prób wcześniej przechodziła. Wszyscy wiedzieli, że jej życie jest życiem na kredyt, każdy dzień jest dniem darowanym. Joasia była z tym pogodzona, rodzice też. Najważniejsze było jej odrodzenie duchowe, zjednoczenie z Panem Bogiem. Ona, jej rodzice i my wszyscy modliliśmy się o beatyfikację ks. Frelichowskiego.
W grudniu 1998 r. program wizyty Ojca Świętego był zapięty na ostatni guzik. Mówiono nam: "Wybijcie sobie to z głowy. Nawet jeżeli kardynałowie zatwierdzą, już nie ma miejsca, żeby w czasie tej wizyty zmieścić jeszcze jedną beatyfikację". Na placu Zwycięstwa wszystko było zaprojektowane. Mówiono: "Jeszcze jeden obraz - już nie ma gdzie ustawić". W końcu powiedziano: "Może w Toruniu na Nabożeństwie Czerwcowym...".
- Chciałabym jednak nawiązać do cudownego uzdrowienia Joasi Grodzickiej...
- Ono nie miało wpływu na beatyfikację. Do beatyfikacji męczenników nie trzeba cudu, dlatego nie to zadecydowało. Modliliśmy się o pozytywny werdykt. I to było cudowne prowadzenie całej sprawy: w grudniu - teologowie, w lutym - kardynałowie, a w czerwcu przyjeżdżał Papież. Takiego przyspieszenia procesu jeszcze nie było. W Watykanie dziwili się, że Ojciec Święty zdążył jeszcze zatwierdzić beatyfikację przed przyjazdem do Torunia.
- Jakich kapłanów spotkanych na swojej drodze chciałby Ksiądz Biskup szczególnie przypomnieć?
Reklama
- W pewnym momencie niektórzy kapłani pomagają człowiekowi odkrywać i realizować swoje powołanie. Ja jednak nigdy nie byłem tak zapatrzony w jakiegoś człowieka, aby chcieć być taki jak on. Dając tych kapłanów, Pan Jezus podpowiadał pewien wzorzec, ale zapatrzony byłem w Niego. Niemniej kapłani spotkani na mojej drodze byli bardzo pomocni, np. kard. Adam Kozłowiecki w Zambii czy mój katecheta w szkole. Klerykom w seminarium mówiłem: "To nie jest tak, że każdy z was musi być taki jak ja. Jestem po to, żeby pomóc, żeby każdy z was odpowiedział na swoje powołanie tak, jak Pan Jezus chce, bo każdy jest inny". Na tym polega sztuka kierownictwa duchowego. Mogę się jedynie inspirować jakimś świętym albo podziękować konkretnemu człowiekowi, że w którymś momencie mojej drogi mi pomógł. Takim człowiekiem był śp. o. Jerzy Świnka, ojciec duchowny w Pelplinie, który ugruntował we mnie duchowość franciszkańską.
- Jak Ksiądz Biskup przeżył pielgrzymkę autokarową dziękczynną za 10 lat naszej diecezji?
- Nie udało mi się jechać autokarem od początku, ponieważ w dniu wyjazdu miałem jeszcze bierzmowanie, a nie chciałem zmieniać terminów. Dlatego pojechałem samochodem, natomiast wracałem autokarem. Była to diecezjalna pielgrzymka, chciałem więc być razem z wszystkimi jej uczestnikami. Zależało mi też na obecności w takich miejscach, w których jeszcze nie byłem, a w których można by pogłębić dziękczynienie, zawierzenie Bożej Opatrzności. Tymi miejscami były: San Giovanni Rotondo, gdzie żył Ojciec Pio, a następnie wielkie sanktuarium w Lanciano - miejsce pierwszego cudu eucharystycznego w VIII w., gdzie przechowywane są przemienione postaci Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa, oraz Loreto zawierające w sobie tajemnicę zawierzenia: "Jezu, ufam Tobie". Było to mocnym przeżyciem w czasie naszej pielgrzymki, bo Ojciec Święty pobłogosławił obraz Miłosierdzia Bożego, który teraz peregrynuje po diecezji. Wspólne pielgrzymowanie to doskonałe doświadczenie. Zawsze bardzo dobrze czuję się jako duszpasterz, z ludźmi... Była to wspaniała grupa. Za to też jestem wdzięczny.
- W tym roku Ksiądz Biskup wędrował z Pieszą Pielgrzymką Pomorską do Częstochowy. Jakie nowe doświadczenia wyniósł Ksiądz Biskup z tej pielgrzymki?
- Moje dojrzewanie w chrześcijaństwie wzrastało razem z pielgrzymką. Zacząłem chodzić jako kleryk z pielgrzymką warszawską. Byłem też od początku wspaniałego doświadczenia religijnego, jakim jest pielgrzymka toruńska. Przeszedłem także trasę pierwszej pielgrzymki kaszubskiej; od Swarzewa do Torunia - jako zwykły uczestnik, dalej jako prowadzący chojnicką grupę zieloną. Później była przerwa spowodowana wyjazdem do Zambii i innymi zadaniami po powrocie, najpierw w diecezji chełmińskiej, potem toruńskiej. Gdy zostałem biskupem i pewne obowiązki w czasie wakacji odpadły, odżyła myśl, żeby powrócić do źródeł, do korzeni wzrastania w chrześcijaństwie, uczenia się człowieczeństwa - wzajemnej braterskości, pomocy... Człowiek potrzebuje sam ciągle się nawracać. Pielgrzymka uczy większego zdania się na Pana Boga i bliźnich, a nie tylko na swoje własne siły. Biskupowi także takie doświadczenie jest potrzebne. Pan Bóg dał siły, że udało mi się przejść całą trasę - z każdą grupą jeden dzień, dzielić się słowem, doświadczeniem bliskości serca, odkrywaniem na nowo Kościoła, wspólnoty. I jak po każdej pielgrzymce człowiek wracał inny, lepszy...
- Bóg zapłać za rozmowę. Życzę Księdzu Biskupowi dużo radości w dalszym wypełnianiu posługi biskupiej.