Trwało akurat burzliwe dwudziestolecie międzywojenne. Świat próbował sobie poradzić po zawirowaniach I wojny światowej. Nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale też w całej Europie mieliśmy do czynienia z kryzysem ekonomicznym na niespotykaną dotąd skalę. Polska dopiero co odzyskała niepodległość, co wbrew pozorom wcale nie oznaczało sielanki, a wręcz same problemy. Na Śląsku sytuacja była jeszcze trudniejsza, bo nie po 123 latach, jak to miało miejsce w przypadku zaborów, ale po kilku wiekach dzielnica ta wróciła do Macierzy. W związku z oceną ówczesnych przemian podzielone było duchowieństwo, parafie, a nawet całe rodziny. Do dzisiaj, kiedy duszpasterze odwiedzają wiernych podczas kolędy, na ścianach mogą zobaczyć zdjęcia braci w żołnierskich mundurach: jedni są w polskim, inni - w niemieckim.
Dwa narody - jeden Kościół
W konsekwencji powstań, plebiscytu oraz decyzji międzynarodowych mocarstw Górny Śląsk został włączony do Polski. Wydarzenie to miało nie tylko doniosłe znaczenie historyczne, ale także przekładało się na wiele wyzwań. Trzeba było uporządkować rzeczywistość na nowo. Pojawiła się konieczność wprowadzenia do obiegu nowej waluty, ujednolicenia urzędowej dokumentacji czy zmiany nazwy miast i ulic.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Przed dokładnie tymi samymi dylematami stał Kościół katolicki. O ile do niedawna kuria biskupia zarządzająca parafiami na tym terenie mieściła się we Wrocławiu, o tyle po włączeniu Górnego Śląska do Polski pozostawienie takiej sytuacji bez zmian byłoby anachronizmem. Nie do pomyślenia byłoby zarządzanie sprawami Kościoła na polskim terenie przez niemieckich biskupów czy wikariuszy generalnych. Nie chodziło tu na pewno jedynie o sprawy logistyczne, choć z Katowic do Wrocławia jest daleko, a ponadto aby pokonać tę odległość, trzeba było przekroczyć granicę. Tu chodziło jednak także o kwestie mentalnościowe. Byłoby czymś niedorzecznym w tamtych latach mówić o przyjaźni polsko-niemieckiej.
Nieprzyjaźń ta miała swoje źródła na długo przed powołaniem do życia najpierw Administracji Apostolskiej, a później śląskiej diecezji. Ówczesne parafie były areną bardzo licznych konfliktów na tle narodowościowym. Z oczywistych względów polityka Kurii wrocławskiej nie sprzyjała interesom ludności polskiej żyjącej w ramach niemieckich parafii. Chodziło tu nie tyle o sprawy drugorzędne, jak np. język, bo duszpasterski zmysł biskupów wrocławskich kazał zadbać o odpowiednią liczbę nabożeństw w języku polskim. Chodziło chociażby o osobliwą politykę personalną, dzięki której większe i bardziej znaczące parafie obsadzane były przez proboszczów o wyraźnej proweniencji niemieckiej. Polskie duchowieństwo spotykało się pod tym względem z szykanami, a nawet z dyskryminacją.
Oprócz zagadnienia polityki Kurii wrocławskiej na uwagę zasługuje też sytuacja wewnątrz Kościoła lokalnego na terenie Górnego Śląska przed włączeniem go do Polski. Chodzi o podziały wśród duchowieństwa. Część księży popierała niemiecką partię Centrum, której polityka była nastawiona przeciwko Polsce. Wśród duchowieństwa polskiego można było spotkać zwolenników Józefa Piłsudskiego, ale też Wojciecha Korfantego, który jako wytrawny Ślązak o wiele lepiej orientował się w lokalnych sprawach, a jako katolik budował podwaliny pod chrześcijańską demokrację.
Reklama
Nie bez znaczenia wreszcie były też podziały dotykające rodzimą społeczność. Zgodnie z ustaleniami historyka B. Reinera, stosunki narodowościowe panujące na tym terenie były odbiciem panujących tu stosunków politycznych i ekonomiczno-społecznych: ludność polską od niemieckiej dzieliła przede wszystkim różnica języka, narodowości, a także pozycji społecznej czy kondycji ekonomicznej.
Diecezja narzędziem pokoju
W tak zagmatwanej sytuacji miał się znaleźć nowy biskup lokalnego Kościoła, którego zadaniem było ogarnięcie troską duszpasterską nie tylko Polaków, ale i Niemców. A trzeba pamiętać, że podział na Polaków i Niemców, jeśli chodzi o diecezję katowicką, nie jest oczywisty. Mieliśmy na tym terenie w ówczesnym czasie zwolenników Polski mówiących po polsku, ale też niektórzy popierali polskie interesy, mimo że ich językiem był niemiecki. Były również osoby, które mówiły po polsku czy niemiecku, a utożsamiały się ze Śląskiem, traktując go jak własną ojczyznę.
Niezwykle trudne byłoby ustalenie dokładnej liczby Niemców, którzy znaleźli się po polskiej stronie po włączeniu Górnego Śląska do Polski. Kolejne spisy ludności z 1921 r. i 1931 r. dostarczały jedynie danych przybliżonych.
Reklama
Na tle narodowościowym dochodziło zatem do wielu napięć, którym - zgodnie z wolą Augusta Hlonda - zaradzić mieli duszpasterze. Nie dziwi więc, że nowy rządca Kościoła na Śląsku w momencie powołania do życia tygodnika „Gość Niedzielny” zachęcał jego redaktorów, by stworzyli pismo jak „gałązka oliwna”. Jak wynika z ustaleń Andrzeja Grajewskiego, zamieszczano w tym kontekście w „Gościu” zachęty następującej treści: „Kapłan powinien problemy narodowościowe rozwiązywać w duchu Chrystusowym, patrząc jedynie na dusze sobie powierzone”. W praktyce oznaczało to zabezpieczenie tym wszystkim, którzy uważali się za Niemców, prawa do duszpasterstwa w tym języku.
Niestety, proza życia wyglądała różnie. „Gość Niedzielny” był więc drukowany po polsku i niemiecku. Natomiast listy pasterskie odczytywane były najpierw po polsku, potem po niemiecku. Ludność polska bojkotowała niemiecką, wychodząc z kościoła na czas odczytywania listów pasterskich po niemiecku, i nie była pod tym względem dłużna swym niemieckim pobratymcom.
Niemcy - jak się wydaje - charakteryzowali się większą pieczołowitością w utrudnianiu Polakom życia. Świadczy o tym chociażby bojkot zjazdu katolickiego, który bardzo leżał na sercu polskim duszpasterzom, a osobiście bp. Hlondowi. Zaproszeni mówcy wywodzili się zarówno spośród katolików polskich, jak i niemieckich. Polskie teksty były przetłumaczone na język niemiecki. Można więc założyć, że ze strony polskiej zauważalna była dobra wola, jednak nie spotkała się ona z życzliwością Niemców, którzy nie tylko bojkotowali inicjatywy Polaków, ale także wysyłali na nich do Watykanu donosy, w tym na samego bp. Hlonda.
Prowadzony ręką Boga
Reklama
Te doświadczenia mówią wiele na temat działań późniejszego prymasa Polski na Ziemiach Odzyskanych po II wojnie światowej. Niektórzy zarzucają pierwszemu biskupowi śląskiemu, że był zbyt gorliwy w usuwaniu niemieckich proboszczów czy niemieckich biskupów. A on doskonale wiedział, że polska ludność i niemiecki proboszcz to by było zbyt wiele, szczególnie zaś po doświadczeniach wojennych. Trudno też się dziwić, że kampania wrześniowa skłoniła kard. Hlonda do ucieczki przed Niemcami, którzy z powodu śląskich doświadczeń nienawidzili polskiego hierarchy. Zachowały się zapiski, z których wynika, że do polskiego prymasa, kiedy tylko niemiecki wywiad donosił o możliwym miejscu jego pobytu, strzelano jak do kaczek.
Gdzie zatem szukać źródeł fenomenu śląskiego hierarchy? Jak to się stało, że nieznany wcześniej nikomu zakonnik otrzymał zadanie stworzenia na Śląsku zrębów nowej diecezji? Wszystko wskazuje na to, że był człowiekiem przysłanym tu przez samą Opatrzność. Jako sprawny przełożony salezjański przypadł do gustu Achille Rattiemu, nuncjuszowi apostolskiemu, przyszłemu papieżowi Piusowi XI. Namiestnik Chrystusowy wiedział, że biskupem katowickim nie może zostać nikt z miejscowego duchowieństwa, bo istniejące w nim podziały uniemożliwiały bezstronność rządcy diecezji.
Po latach niełatwo o bilans działalności kard. Hlonda. Niewątpliwie był duszpasterzem niesamowicie pracowitym, o czym świadczą setki wydrukowanych stron, będących owocem nauczania i aktywności publicystycznej. Kolejnym świadectwem jego wielkości były niezliczone inicjatywy duszpasterskie. Był pionierem, jeśli chodzi o zaangażowanie na rzecz świeckich, prasy katolickiej czy duszpasterstwa na emigracji.
Niektórzy uważają, że kard. Hlondowi zawdzięczamy też świetlaną teraźniejszość: prawdopodobnie to dzięki jego intuicji, a przede wszystkim skłonności do wsłuchiwania się we wskazania Ducha Świętego do naszej historii możemy wpisać najpierw kard. Stefana Wyszyńskiego, a potem Jana Pawła II. Nawet gdyby niewiele zrobił w swojej pracy duszpasterskiej, ta ostatnia okoliczność jest wystarczająca, by okazywać mu naszą wdzięczność.