- Kończyłem już swoją pracę habilitacyjną. Tych kilka miesięcy spędzonych na zbieraniu materiałów w Irkucku i okolicach Bajkału minęło tak szybko... Ludzie dowiedzieli się, że niedługo wyjeżdżam. Pewnego dnia w Wierszynie podeszła do mnie bardzo leciwa niewiasta, chwyciła moje dłonie i zaczęła je całować. Z początku nie rozumiałem, o co jej chodzi. Po chwili już wiedziałem: ona błagała o pomoc. OJestem już stara. Prawie 60 lat nie było u nas księdza, a ja chcę przed śmiercią wyspowiadać się i przyjąć Komunię św. Tyle lat nikt nie chrzcił tu dzieci, nie było Mszy św. Przyślij tu do nas księdza!...".
ELŻBIETA RUMAN: - I to właśnie Ksiądz Biskup spełnił marzenie staruszki z zapomnianej syberyjskiej wioski?
BISKUP TADEUSZ PIKUS: - Pojechałem tam, choć Syberia
kojarzyła mi się tylko ze zsyłkami i prześladowaniami. Moskwa, w
której pracowałem już od pewnego czasu, dostarczała mi wystarczająco
wielu wrażeń. Jednak od spotkania z panem Franciszkiem, naukowcem,
historykiem wiedziałem, że powinienem tam pojechać. On obiecał błagającej
go kobiecie, że spełni jej prośbę. Z jego relacji wynikało, że ci
ludzie tak bardzo czekają na kapłana. Dwa miesiące wcześniej miałem
innego gościa z Syberii. "Panie ksiądz - przywitał mnie pan Eugeniusz
Wrzaszcz, wykładowca jednej z wyższych uczelni w Irkucku - proszę
przyjechać do nas. Jest w Irkucku kościół zbudowany przez katolików,
lecz od ponad 50 lat nieczynny, bo od tego czasu nigdy nie było u
nas księdza. Zamieniono go na salę muzyki organowej. Za Irkuckiem,
w tajdze jest wieś zamieszkana przez samych Polaków; oni też marzą,
żeby przyjechał do nich ksiądz".
Do tej właśnie wsi, Wierszyny, trafił pan Franciszek,
a kobieta, którą spotkał, to była ich jedyna katechetka. Od 1936
r. sama chrzciła z wody wszystkie rodzące się tam dzieci... Kiedy
później spotkałem ją Wierszynie, ona całowała moje, a ja jej ręce.
Miała łzy w oczach, patrzyła na mnie z uśmiechem; nie musiała nic
mówić, byłem pewny, że rozumiemy się bez słów.
Ustaliłem termin przyjazdu na święta Bożego Narodzenia
1990 r. Z prośbą o pomoc w zorganizowaniu wyjazdu zwróciłem się do
polskiego konsula, który ostatecznie pojechał tam ze mną. Wysiadając
na lotnisku w Irkucku czułem się trochę jak don Camillo w Moskwie,
maszerując w futrzanej czapie obok konsula, pana Daszkiewicza. Czekali
na nas przedstawiciele władz miejskich oraz zarząd stowarzyszenia
polskiego "Ogniwo". O jedenastej - jak mnie poinformowano - miałem
spotkanie z B.A. Goworinem, przewodniczącym rady miejskiej Irkucka.
Na miejscu zorientowałem się, że mój przyjazd jest oficjalną wizytą "
głowy Kościoła rzymskokatolickiego w ZSRR" - jak podała później jedna
z gazet. Pamiętać trzeba, że ja byłem przecież tylko zwykłym księdzem
wysłanym do Moskwy przez Księdza Prymasa.
- Dobre przyjęcie Księdza na Syberii ułatwiła z pewnością uchwała przyjęta wtedy przez władze sowieckie, dająca wolność wyboru religii i pozwalająca brać udział w obrzędach związanych z kultem?
- Niewątpliwie sytuacja była sprzyjająca. Jednak
ludzie przez kilkadziesiąt lat wychowywani bez Boga zupełnie nie
wiedzieli, jak się zachować w zetknięciu ze sprawami religijnymi.
Ja też zdałem sobie sprawę, że przyjechałem odprawić Pasterkę ludziom,
którzy nigdy nie byli obecni na Mszy św. Będąc jeszcze u mnie w Moskwie,
pan Wrzaszcz pytał: "Tylko my boimy się, bo nie wiemy, co mamy robić
w czasie nabożeństwa, czy można wtedy grać lub śpiewać?". Przysłali
wtedy do mnie organistkę, dałem jej śpiewnik i nuty, wyjaśniłem porządek
Mszy św. Jednak teraz z drżeniem myślałem, jak mnie przyjmą, kiedy
wyjdę do ołtarza prowizorycznie zbudowanego na scenie koncertowej,
przebrany w liturgiczne szaty, uzbrojony w nieznane im sprzęty. Nie
mogą czuć się jak w teatrze - postanowiłem, choć bałem się chyba
bardziej niż oni.
Miałem jeszcze kilka oficjalnych spotkań tego dnia, zwiedzałem
znajdujące się w świątyni prawosławnej muzeum etnograficzne, którego
jednym ze znaczących eksponatów był wypchany niedźwiedź brunatny,
upolowany dwa lata wcześniej na ulicach Irkucka. Po wyjściu z muzeum
oglądałem zmianę warty pionierów przy grobie nieznanego żołnierza.
Mróz był około 30 stopni. Mali chłopcy i dziewczynki w surowej musztrze,
defiladowym krokiem przechodzili ulicą, wymieniali czwórki na warcie
i sami zamieniali się w posążki... Straszne.
Myślami cały dzień byłem w nieczynnym kościele, który
już niedługo będzie zapełniał się zupełnie nieznanymi mi ludźmi.
Przywiozłem z sobą dużą ilość opłatków. Czasu było coraz mniej. Nadchodziła
godzina, o której - jak głosiły porozwieszane w całym mieście plakaty
- miała się zacząć Msza św. Kościół się zapełniał, wszyscy siedzieli
cicho, byli bardzo oficjalni, oczekujący - jak przed koncertem. W
prezbiterium, przed organami umieściliśmy wszystkie niezbędne do
Mszy św. paramenty. Nieoceniony okazał się przy tym konsul, który
był też później jedynym ministrantem. Pojawił się organista, przyprowadzając
ze sobą kilkunastoosobowy chór dziewcząt, słuchaczek wyższej szkoły
muzycznej. Poinformował mnie, że mają przygotowane wszystkie części
stałe Mszy św. oraz cztery kolędy. Wszystkie teksty były w języku
polskim.
- To niesamowite! Jak bardzo chcieli dobrze się przygotować!
- To było niesamowite! Organista dodał tylko, że
nie wiedzą, kiedy co należy śpiewać. Powiedziałem, że będę ich informował
na bieżąco w trakcie Mszy św. Kiedy stanąłem przed nimi - był tam
przekrój wielu narodowości, nie brakowało i Buriatów - na początek
wziąłem do ręki duży opłatek i pokazałem go wszystkim. "To jest chleb"
- powiedziałem. "Dzisiaj w wielu chrześcijańskich domach zbiera się
przy stole rodzina i każdy bierze do ręki kawałek takiego chleba.
Następnie jeden drugiemu daje kawałek swojego chleba do zjedzenia.
Jest to znak przyjaźni, życzliwości, pokoju i braterstwa. Czynimy
to dzisiaj na pamiątkę narodzenia Jezusa Chrystusa. Jest On Synem
Bożym, który stał się człowiekiem. Narodził się po to, aby wybawić
nas od zła, nienawiści, niesprawiedliwości i od śmierci. Dzięki Niemu
będziemy żyć zawsze. Jezus Chrystus jest jak chleb, który daje życie
i to życie wieczne w miłości.
Gdy łamiemy chleb, to nie może być w naszym sercu niechęci,
gniewu, czy nienawiści. Trzeba wybaczyć wszystko, co było złe i życzyć
drugiemu samego dobra. Chleb, jako pokarm, jest dobrem, bo utrzymuje
nas przy życiu. Dlatego oprócz dobrych słów przekazujemy kawałek
chleba. W naszych warunkach domem jest to miejsce i tutaj stanowimy
jedną rodzinę ludzką. Proszę, aby każdy wziął do ręki kawałek chleba
i przełamał go z sąsiadem".
Rozdaliśmy chleb. Ludzie - na początku dość niepewnie
- zaczęli go dzielić. Lody zaczęły pękać, wzruszenie topiło się we
łzach... Po kilku dniach jedna z uczestniczek Mszy św., około pięćdziesięcioletnia,
powiedziała mi na jednym ze spotkań: ONigdy w życiu nie przeżyłam
czegoś takiego, aby nieznajomy człowiek zwrócił się do mnie, podał
mi rękę, uśmiechnął się, a ja się go nie bałam. Bardzo chciałam,
żeby to trwało".
- To dzielenie się opłatkiem przemieniło grupę wcześniej obcych ludzi we wspólnotę, która miała przeżyć swą pierwszą w życiu Eucharystię...
- Ubrałem się w ornat i wyszedłem do Mszy św. W ogromnej
ciszy pocałowałem ołtarz i dałem znak chórowi - popłynęła kolęda:
Bóg się rodzi, moc truchleje... Świątynia wypełniła się wielogłosowym,
przepięknym śpiewem chórzystek. Powietrze jakby zawirowało. Organy
wiodły melodię i zbierały wszystkie głosy w jeden. Wszyscy słuchali.
Rozpoczynając Mszę św. powiedziałem do zebranych, aby
czuli się swobodnie i nie myśleli, jak się mają zachowywać. Kiedy
zobaczą, że wznoszę ręce do modlitwy, niech wstaną, gdy zaś je opuszczę,
niech usiądą.
Nadszedł moment Komunii św. Powiedziałem, że mam w ręku
Chleb podobny do tego, który wcześniej łamaliśmy. Podobny, ale nie
ten sam. Tamten był pokarmem dla ciała - pokarmem doczesnym, ten
zaś dla duszy - pokarmem wiecznym. Teraz ten Chleb tylko ja mogę
spożyć, wy zaś wówczas, kiedy przygotujecie się do tego.
Wtedy więcej nie mogłem i nie potrafiłem im wyjaśnić.
Była już późna noc, kiedy się rozstawaliśmy. Rozchodzili się do domów.
Niebo było jasne i gwiaździste, podobne jak w wielu innych miejscach
na ziemi. Lecz tutaj wydarzyło się coś ważnego. Nowo narodzony Jezus
ogrzał zziębnięte serca dalekich, irkuckich braci.
Fragment z Komsomolskiej Prawdy Syberii, irkuckiej gazety: "
Po raz pierwszy w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat pod sklepieniem
budowli polskiego kościoła w noc 24 na 25 grudnia została odprawiona
Msza św. poświęcona nadejściu katolickiego Bożego Narodzenia. Służbę
prowadził ksiądz z Polski Tadeusz Pikus, który przyjechał do Irkucka
z tą misją. Został zaproszony przez wojewódzki związek sowiecko-polskiej
przyjaźni oraz przez stowarzyszenie ´Ogniwo´, które jednoczy naszych
krajan polskiego pochodzenia".
Cóż, może w prawdzie religii jest owa siła do tego, czego
nie mogą dokonać ani partie, ani parlament, ani zespoły zawodowe.
Brzmią przypowieści z Ewangelii św. Łukasza. Roznoszą
w rzędach opłatki - chleb, który trzeba rozłamać z sąsiadem, z krewnymi,
po prostu z człowiekiem, życzyć mu zdrowia i szczęścia.
Czy to symbol, ryt? Lecz ile w nim wzniosłego moralnego
znaczenia. Ludzie uśmiechają się do siebie ciepło, przyjaźnie, zupełnie
nieznajomi, i na pewno wielu z nich jest niewierzących. Jak wielka
jest potrzeba duszy do uczestniczenia w ludzkim współżyciu, jak mało
zostało miejsc, gdzie można by wsłuchać się porywy naszej duszy i
odkryć, że możemy być dobrymi i kochającymi, a także przerazić się
swoją złośliwością i nietolerancją, którą przynosimy z pracy, z kolejek
i tramwajowego tłoku.
W czasie dzieciństwa naszych matek dzielono ludzi na
białych i czerwonych, a w moim dzieciństwie na faszystów i naszych.
Teraz nasz świat rozdrabnia się na setki podziałów: narodowych, politycznych,
społecznych i innych maści. W świątyni tego wieczoru głównie brzmiały
słowa: "człowiek", "miłość", "pokój", "dobro". To jest strasznym
i największym deficytem w naszym społeczeństwie...
Wigilijnej opowieści bp. Tadeusza Pikusa wysłuchała Elżbieta Ruman
Pomóż w rozwoju naszego portalu