Lubimy góry. I lubimy chodzić w góry. Gdy niedawno zobaczyłam w internecie te ludzkie kolejki zdążające na górskie szczyty, to przyznam, że przeżyłam mały szok. Byłam kiedyś na Giewoncie – to wyjątkowa wyprawa i niewielu turystów mijaliśmy po drodze. Na samym szczycie było nas kilka osób – moi towarzysze i jeszcze ktoś obcy. Dzień był mało słoneczny i nagle poczułam, że mi na rękach stają włoski, gdy ktoś zauważył: Powietrze się elektryzuje, lepiej zejść niżej... Znana jestem z tego, że panicznie boję się burzy, więc i wtedy, choć jeszcze nie było o tym mowy, a padło tylko niejasne przypuszczenie, byłam pierwszą osobą do schodzenia. I to w ekspresowym tempie! Wprost zjeżdżałam po tych łańcuchach. Faktycznie w Dolinie Strążyskiej złapał nas już deszcz, choć nie burza, bo bym ją na pewno zapamiętała.
Odkąd góry się „zalicza”, a nie zdobywa, ta sprawa już mnie nie interesuje. Zresztą i z innych względów. Choćby dlatego, że takie zdobywanie jest związane z określoną kondycją fizyczną. A to, że noszę plecak, jeszcze nie czyni ze mnie ciotki alpinistki, choć tak mnie ktoś kiedyś nazwał. W tym plecaku noszę ciężkie zakupy i też mam pod górkę, tak jak kiedyś swoje kamienie – grzechy niósł Robert De Niro w niezapomnianej „Misji”.
Każdy ma taką pokutę, na jaką go stać – chciałoby się powiedzieć. I na swoją miarę. I każdy niesie swój własny krzyż. Nic nas od tego nie uchroni, nikt nas nie zwolni, nie zastąpi. Jedyne, co możemy robić, to nieść go z radością – pod krzyż Pana Jezusa. Tak jak to było wczoraj. I będzie jutro...
Pomóż w rozwoju naszego portalu