W dwudziestą trzecią niedzielę zwykłą czytaliśmy te słowa Pana Jezusa: „Któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby położył fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego: «Ten człowiek zaczął budować, a nie zdołał wykończyć». Albo jaki król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy ludzi może stawić czoło temu, który z dwudziestu tysiącami nadciąga przeciw niemu? Jeśli nie, wyprawia poselstwo, gdy tamten jest jeszcze daleko, i prosi o warunki pokoju. Tak więc nikt z was, jeśli nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim uczniem” (Łk 14, 28-33).
Gdy dzieliłam się tymi słowami z Polakami w jednej z parafii koło Neapolu, ktoś z obecnych zauważył: „Pan Jezus zachęca nas do akuratnych, dokładnych rozliczeń przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji”. Słusznie - powiedziałam - Ale powiedzcie mi, jakie rachunki zrobiliście, podejmując decyzję przyjazdu do Włoch na wakacyjny zarobek?. Miałam bowiem wokół siebie grupę młodych ludzi, którzy przyjechali tu z wielkimi nadziejami na „wielkie pieniądze”, a tymczasem wielu z nich zdołało zarobić tylko na bilet powrotny, inni wołali o pomoc finansową do bliskich w kraju, by móc powrócić, jeszcze inni nie mogą wrócić, bo w kieszeni pusto. Było to dla wielu przysłowiowym budowaniem zamków na piasku. Zachęcił on moich interlokutorów do podzielenia się ich doświadczeniami.
Rozpoczął Kuba. Wyczytał w Gazecie Wyborczej ogłoszenie: „Kopalnia pieniędzy szuka chętnych do ich wydobycia”. Zdecydował się wraz ze swoim kolegą ze szkoły - w dwójkę zawsze raźniej. Zgłosili się. Ofiarowano im pracę we Włoszech, w Neapolu. Wpłacili po 200 euro za przejazd busem i za numer telefonu do tej „kopalni”. Po przyjeździe na miejsce okazało się, że telefon jest „głuchy”, a „kopalnia” nie istnieje. Jakiś Włoch ofiarował pomoc: obiecał adres innej pracy, ale za 150 euro. Chłopcy złożyli się po 75 euro, lecz na próżno czekali na powrót ofiarodawcy pracy, ślad po nim zaginął. Przez 2 tygodnie spali na rampie na stacji kolejowej „Garibaldi”. Z czego żyli? Jakiś straganiarz ulitował się i dał im pracę sezonową: noszenie skrzynek z owocami. To wystarczyło na jakie takie wyżywienie, no i na telefon do mamy, by opłaciła bilet powrotny. „Będą w Polsce ze mnie drwić, że nic nie zarobiłem - wyznaje Zbyszek, kolega Kuby. - Ale mimo wszystko postanowiłem wrócić, bo tu można się stoczyć na dno”.
„Atrakcyjna praca dla atrakcyjnych, odważnych dziewczyn w hotelach włoskich” - to ogłoszenie wyczytały dwie „odważne”: Anna i Danuta. Po przyjeździe do Neapolu zaproponowano Annie pracę sprzątaczki w hotelu na wybrzeżu. Kiedy zobaczyła pierwszy pokój do wysprzątania po „nocnych” klientach, zemdlała. Jeszcze nigdy nie widziała w swoim życiu takiego „syfu”! Podziękowała za tę pracę. Na inne propozycje nie zgodziła się, choć ofiarowano jej duże pieniądze. „Tak, siostro, ja zrozumiałam w tym momencie, te słowa Pana Jezusa: «Nikt z was, jeśli nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada - lub tego, co mógłby posiadać (dodaje Anna) - nie może być moim uczniem»”. Danuta dostała pracę w restauracji hotelowej, ale bez zakwaterowania. Po wysprzątaniu sali restauracyjnej mogła tam przenocować na ofiarowanym jej materacu. „Bałam się bardzo każdej nocy” - wyznaje „odważna” dziewczyna. Gdy zaproponowano jej lepszą pracę: rozprowadzanie „trawki” (i innych narkotyków) - zrezygnowała. „Byłby to dobry zarobek, ale to brudna robota, nie chcę się w to wkręcić” - wyznaje.
Łukasz wyczytał ogłoszenie: „Praca sezonowa na plaży”. Zdecydował się na przyjazd. Przez dwa miesiące pracował na Lido Bianco-Nero na neapolitańskim wybrzeżu. Nosił leżaki i parasole, sprzedawał wodę mineralną. Liczył się z każdym euro, by nie wydać za dużo na jedzenie, bo wstyd wrócić do Polski z niczym. Gdy sezon się skończył, Łukasz stracił pracę i zakwaterowanie w baraku plażowym. Trzeba było zdecydować: powrócić do kraju czy włóczyć się po ulicach za pracą i za chlebem. Poszedł raz jeszcze na plażę. Usiadł na szarym piasku i zaczął budować zamek, jak za dawnych lat, gdy jeździł na kolonie nad Morze Bałtyckie. „Morze, nasze morze, ciebie wiernie trzeba strzec...” - zanucił harcerską piosenkę, a na sercu zrobiło mu się tak jakoś miękko...
Nie tylko „morza” trzeba strzec, ale i naszych dobrych obyczajów, naszej wiary, naszej polskiej religijności, a przede wszystkim trzeba strzec przykazań Bożych jako najpewniejszych drogowskazów w naszych wędrówkach po kraju i świecie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu