Skaranie boskie z tym chłopem. Do dzieci miałam jechać na święta, to nie. Jak nas możesz zostawić? Pomożemy ci. Akurat!
Słyszę te utyskiwania, schodząc z mojej wieży na plebańską wigilię. Trochę wcześniej, bo obiecałem pomóc. Stół czeka na nakrycie, choinka zapalona, ciepło bucha z pieca. Gospodyni, która właśnie do niego dokładała, wstaje ociężale z kolan.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
– Gdzie proboszcz?
– Dobre pytanie. Sama chciałabym wiedzieć. Do obejścia wyszedł, sianko miał przynieść pod obrus i snopek słomy. Jak Żyda po śmierć posłać, tak samo.
– Pójdę go zawołać.
– Gdzie w tych butach i nowej sutannie do obory!
– Mówiła pani, że po siano, do stodoły.
– Tak, ale widzę, że opłatki napoczęte i nie ma tych kolorowych, to na pewno w oborze Wigilię odprawia.
– Z progu go zawołam.
– Jeszcze tylko kartofle się ugotują, smażę rybę i gotowe. Żebyście tam razem nie przepadli. Nie będę czekać, jak ostygnie.
Reklama
Zarzucam na plecy jakieś stare palto i baranicę proboszcza na głowę. Ledwie uchyliłem drzwi, kot z miauczeniem wpadł do środka, jakby go ktoś gonił albo solidnie wystraszył. Na dworze rześko, od śniegu odbija się poświata księżyca. Patrzę po niebie, szukając pierwszej gwiazdki. W okienku obory widzę pełgające światełko latarki naftowej. A jednak. Pod drzwiami snopek słomy i na nim wyczekiwane przez gospodynię sianko. Otwieram wrota. Na żłobie siedzi proboszcz i śpiewa kolędę. Przed nim dwie krasule, jedna leży, druga stoi. W kącie trzy owce. Ot, całe audytorium. Dostrzega mnie i woła.
– Chodź, zaśpiewamy im na dwa głosy, ty melodię, ja harmonię. No, żwawiej.
Pokazuje na nowe buty i grząskie podłoże.
– Ale tam, bokiem po słomie przejdziesz. Gospodynię widziałeś? Nie mów jej, bo nas okrzyczy.
– Właśnie mnie wysłała po proboszcza, nie jest w najlepszym nastroju.
Macha ręką i ponagla.
– No, zaczynaj, a ja dobiorę drugi głos. Jedna zwrotka i refren dwa razy.
Proboszcz ma dobre ucho, donośny głos i słyszy harmonicznie. Wyśpiewuje rozmaite ozdobniki, aż mi trudno utrzymać się w melodii.
– Widzisz, jak słuchają?
Jest coś na rzeczy. Jedna i druga łbami zwrócone do proboszcza, uszy ustawione do przodu. I te oczy. Krowie oczy to cudo samo w sobie. I jeszcze te ruchome, rytmicznie poruszające się żuchwy. Owce zaś nie szanują naszego nastroju i występu. Beczą raz i drugi w zupełnie obcej tonacji.
– Afony – mówi proboszcz pogardliwie. Ale za chwilę głaszcze je po głowach i czule przemawia. I na odchodne jeszcze rzuca: – Przyzwoicie się zachowywać, bo słomy musi wam wystarczyć na dwa dni. Nikt tu w święta nie będzie ścielać. Plebańskie bydełko mogłoby mieć więcej wyczucia. No, z Bogiem, świętujcie po swojemu. I nie obgadywać mnie tu dzisiaj.
Reklama
Nagle odwraca się do mnie na progu tej obory i mówi: – Wiesz, tak tu siadłem z tymi Bożymi stworzeniami i pomyślałem, że to ty powiesz kazanie na Pasterce. Wiem, ustalaliśmy inaczej, ale ja ci odrobię. Tu trzeba nowego głosu, ja im już 20 przeszło lat głoszę. Od rana powiem na wszystkich Mszach, ty tylko w nocy.
– Ale teraz proboszcz mówi! – protestuję przerażony. – Kiedy się przygotuję? To nie fair.
– A ileż my tę kolację będziemy jeść? Do północy to nie jedno, ale i trzy kazania można przygotować. Tylko wiesz. Żadne tam gwiazdeczki, aniołeczki i szopeczki. Tu jest potrzebne mocne słowo. Będziemy mieli takich gości, którzy jeden raz, no, może dwa razy w roku przychodzą do kościoła. Do nich mówisz. No i ja też chciałbym usłyszeć coś nowego i wiesz – takiego budującego. W końcu to Pasterka. Weź słomę, tylko siana nie zgub.
Powstrzymuje ręką moje protesty.
– Człowieku, ja muszę jeszcze ogłoszenia napisać, plan kolędy przemyśleć. No dobrze, wezmę za ciebie kazania na Szczepana. Pośpiesz się, zobacz, ile gwiazd na niebie. Zaraz panny przyjdą i zaczynamy.
Jak nastolatek biegnie przez podwórze, nucąc następną kolędę.
Reklama
Proboszcz się przebiera, ja z gospodynią nakrywam, kot się plącze pod nogami. Przyszły panny Skotnickie. Przyniosły piękny stroik na stół i chyba kutię w salaterce, bo gospodyni bardzo się ucieszyła. Panny, jak je proboszcz nazywa, a i wszyscy we wsi, to rodzone siostry, były tu przed laty ze swoim stryjem, poprzednim proboszczem. Po jego nagłej śmierci nie bardzo miały dokąd wracać, więc zostały w starej organistówce i tak to trwa do dziś. Florentyna – mocna, stanowcza i w postawie, i w ruchach. Mam wrażenie, choć tego nie robi, że ma ochotę przy każdym zwrocie trzasnąć obcasami. Prosta sukienka, widać, że pamiętająca lepsze czasy, z kołnierzykiem koronkowym. Włosy obcięte na pazia i żadnych ozdób czy wisiorków. Głos tubalny, mocny, taki nawykły do wydawania rozkazów. Tak się przynajmniej wydaje. Ta druga, Róża, przy tamtej to kolorowy motyl. Mała, krucha, delikatna i ruchliwa. We włosach ma wpięte coś kolorowego, sama fryzura zaś to upięte w toczek coś na kształt warkocza i biegnące dookoła głowy. Apaszka, żabocik, koronkowe wykończenia rękawów, bransoletki i wisiorki. Panią Różę już poznałem, do południa pracowała razem z nami przy składaniu szopki według jej projektu. Budowaliśmy pod nadzorem pana kościelnego, który pilnował, żeby żadnej pineski i nie daj Boże gwoździa nie wbić w boczny ołtarz. Stał jak cerber i miał za złe. Jedyne jego argumenty to, że zawsze tak było i ma być, bądź że nigdy tak tu nie było. Pobiegł na skargę do proboszcza, że napis przywiązaliśmy do rąk aniołków stojących na szczycie ołtarza.
– I co, protestują? – nie wiedział, o co proboszcz pyta. – Jaki napis?
– Gloria coś tam.
– No to przecież ich tekst, czego się czepiasz. Chcesz na przyszły rok sam robić? Obrusy miałeś zmienić, poproś którą, to ci przeprasuje, a nie chandrycz się z nimi.
Nie na wiele się to zdało.
Proboszcz wypachniony, wyczesany pojawia się w drzwiach i zaczynamy. Modlitwą, śpiewem na trzy głosy i czytaniami. Znaczące chrząknięcie gospodyni ponagla proboszcza do skrócenia przemówienia, bo wszystko stygnie. Łapie aluzję w lot.
– Tak, no to teraz przełammy się chlebem anielskim, abyśmy się spotkali w królestwie niebieskim. Mania, kot gdzieś miauczy.
– A tam – słyszy w odpowiedzi.
Reklama
Potem się okaże, że bieda była zamknięta w lodówce. Bierzemy opłatki z rąk proboszcza. Coś się nagle zmienia i wydarza, choć nazwać tego nie sposób. Rodzeństwa zwracają się do siebie z życzeniami. Ja nie mam pary, więc mogę się przyjrzeć. Otwieram pewnie buzię ze zdziwienia i podziwu i żałuję, że nie mam aparatu. Inne twarze – w spojrzeniach tyle ciepła, w gestach tyle czułości. Gospodyni głaszcze po twarzy proboszcza, swego młodszego brata, choć cały Boży dzień miała do niego pretensje, Florentyna ociera łzę na policzku Róży. Jemy, proboszcz obficie, bo jak mówił, pościł solennie. Przy deserach przynosi stary kalendarz i czyta nam o zwyczajach wigilijnych chyba z XVIII wieku. Przychodzą wigiliarze, tak się tu nazywa przebierańców świątecznych, z ciekawym przedstawieniem. Najwięcej zamieszania robi diabeł powściągany przez proboszcza, bo go rozpoznał mimo dobrego kostiumu. Kiedy oni wychodzą, obdarowani ciastem, smakołykami i drobnym groszem, jak proboszcz powiedział, wspomnienia zaczynają panny Skotnickie o swoich Wigiliach na Pokuciu. Ciekawe bardzo, chciałbym posłuchać dłużej, ale proboszcz nagle obwieszcza:
– My zostajemy, a wikary idzie pisać kazanie, bo mu się wcześniej nie chciało. O jedenastej przyjdź tu na dół, siądziemy razem nad nim jeszcze.
Co mam robić? Próbuję jeszcze nieśmiało, że może by jednak. Denerwuje to tylko proboszcza.
– Ile razy będziemy zmieniać? Zgodziłeś się, to się trzymaj danego słowa.
Zgodnie z umową przychodzę około jedenastej. Bierze ode mnie te liche kartki, czyta i mówi bez ogródek.
– Dosyć miałkie. Poczekaj.
Przynosi czerwony ołówek.
– Czerwonym?
– Taki był pod ręką, lepiej będziesz widział.
Kreśli, dopisuje, zapala się. Niestety, po chwili muszę iść, bo kościelny przyszedł po klucze i mówi, że dzieci już są na próbę i do przebrania.
– W zakrystii ci podam. Mam pomysł, zobaczysz, jakie będzie! – krzyczy jeszcze za mną.
Do Pasterki nieustanny ruch. Ministranci, schola, anioły, procesja i pan kościelny na dodatek. Nie mam czasu nawet pomyśleć o kazaniu. Kościół pełny po brzegi, jak to się mówi, w zakrystii gwar niesamowity. Moje prośby i zaklęcia skutkują na parę sekund. Wpada proboszcz z groźną miną i wydaje dyspozycję. Dziwna rzecz, wszyscy milkną, nawet kościelny potulny i pomocny. Cud Bożego Narodzenia. Bierze mnie na bok i daje mi te kartki.
– Zobacz, nieźle wyszło. Tylko spokojnie. Wiesz, pewnym głosem, powoli i dobitnie.
Reklama
Łatwo mu mówić. Biorę kartki z rosnącym przerażeniem. Pokreślone, podopisywane i w pionach, i w kółkach, i na ukos. Prawie nieczytelne. Mojego prawie nie widać, a jego nie wiadomo, gdzie ma początek i w którą stronę kontynuacja. Ledwie zacząłem czytać, już mnie proboszcz woła, bo trzeba ustawiać, robić przejście do żłóbka, anioły okiełznać, bo się kłócą, która za kim. Chowam te kartki do lekcjonarza i ruszamy. Najpierw w wykonaniu aniołów jest wstęp adwentowy, po czym procesja w milczeniu rusza do szopki. Najmłodszy i najmniejszy anioł niesie figurkę Dzieciątka. Jej siostra, anioł trochę większy, próbuje jej pomagać, bo figurka ciężka, tak zresztą było ustalone. Wszystko na nic, bo ta coraz głośniej woła z uporem.
– Ja sama, ja sama!
Mimo wszystko, z Bożą pomocą, docieramy do stajenki i udaje się dzieciątko Jezus umieścić w żłóbku bez szwanku. Adorujemy w ciszy aż do uderzenia zegara. Ledwie organista dotknął akordu, nastąpiła eksplozja – o inne słowo trudno, żeby oddało ten śpiew. Wzruszenie ogarnia i mnie. W tym śpiewie słychać wszystko – i radość, i tęsknotę, i nadzieję, że teraz to już może być tylko cudownie. Śpiew trwa i jeszcze się wzmaga. Jakby cały rok czekano na ten moment. Procesja idzie do ołtarza głównego, anioły zostają, bo będą śpiewać kołysankę Dzieciątku. Idzie – to na wyrost powiedziane. Przeciska się, przepycha z mozołem ogromnym. Ludzie nie mają się gdzie cofnąć. Pewnie zaczęło znowu sypać i ci, co byli na dworze, wcisnęli się do środka. Proboszcz ogłasza.
– Dzieci do prezbiterium. Za ołtarz i tu z boku.
Trochę się poluzowało, ale tylko na moment. Trwa Msza uroczysta, śpiewana solennie, jak mówi proboszcz. Chciałbym odzyskać te moje kartki, ale jestem parę metrów od pulpitu, a lekcjonarz w czytaniu. Zaczynam się przepychać na czytanie Ewangelii, a tymczasem proboszcz mnie powstrzymuje i mówi półgłosem, że on będzie Ewangelię śpiewał. Niech tam, myślę sobie, zawsze chwila dłużej. Jakież jest moje zdziwienie, kiedy po śpiewie ogłasza, że kazanie dzisiaj, z racji uroczystości, będzie z ambony.
– Kościelny, włącz mikrofon na ambonie.
Reklama
Nogi się pode mną ugięły. Kartki! Krzyczę w myślach rozpaczliwie. Szans żadnych na ich odzyskanie, ambona jest akurat w drugą stronę niż pulpit. Wspinam się po małych, stromych schodkach, a mikrofon, nieużywany od dawna, piszczy niemiłosiernie. Zanim tam docieram, już został wyregulowany. Za bardzo się do niego zbliżam i bezwiednie wzdycham żałośnie. Rozlega się to westchnienie na cały kościół i wszystkie głowy kierują się w tę stronę. Nie pomaga to wcale, chcę się zapaść bodaj pod ambonę. Wyjścia ani ratunku żadnego znikąd. Zaczynam nieśmiało, że nigdy nie słyszałem tak żarliwie i z taką mocą śpiewanej kolędy. To prawda najszczersza, ale nie starczy za całe kazanie. Patrzę bezradnie w stronę pulpitu i moich kartek. Proboszcz kiwa głową i miną zagrzewa mnie do boju. Jak to przeżyję bez szwanku i zgorszenia, to ślubuję w myślach, nie do tego się tu nie przyznam. Jednak działa, coś mi się przypomina, coś się kojarzy, lęk maleje, strach cichnie. Udaje mi się nawet wykonać jakiś gest i głos podnieść. Dzięki Boskim auxiliom jakoś idzie. Schodzę, lękliwie trzymając się poręczy.
Instrukcja była jasna, na tacę idziemy obaj, kościelny i ja. Cóż z tego. On nawet próbuje, uszedł ze 2 metry i utknął na dobre. Prosi, cienkim głosem, żeby go puścili z powrotem. Tace puszczamy na żywioł, same. Idą ponad głowami ludzi. Proboszcz co raz z niepokojem łypie na nie od ołtarza. Z udzielaniem Komunii armagedon. Jak w takiej ciżbie cokolwiek zrobić. O nieszczęście nietrudno. Proboszcz wreszcie ogłasza.
– Nie cisnąć się, nie napierać, nie ma jak i gdzie się cofnąć. Ci, co przyjęli Komunię, niech wychodzą przez zakrystię i kruchtę.
Nie rozwiązuje to sprawy. Następuje drugie, kategoryczne ogłoszenie.
– Koniec udzielania Komunii, bo się jeszcze co stanie. Są cztery Msze w pierwsze święto, każdy chętny może przystąpić. Zostać na miejscu, ci, co wyszli, niech już nie wracają.
I do aniołów.
– Kołysankę miałyście śpiewać Dzieciątku i co?
Anioły, same mocno śpiące, zaczynają nieśmiało i cicho.
– Podegraj im – proboszcz ponagla organistę.
Będą miały żal, bo z organami włączyli się wszyscy ludzie i po koncercie, a tyle się naćwiczyły. Obiecuję, że na Sumie zrobimy to tak, jak należy. U najmniejszego aniołka podkówka jednak z buzi nie znika.
Kiedy już się przerzedziło w zakrystii, proboszcz mimochodem tak mówi:
– No, nieźle nawet, ale czemu nie wykorzystałeś tych moich myśli?
Reklama
– Bo kartki z kazaniem były w lekcjonarzu na pulpicie. Kto wiedział, że proboszcz wpadnie nagle na pomysł z amboną?
– Szkoda, tyle się natrudziłem. To może powiesz na pierwszej Mszy?
– Mowy nie ma – odpowiadam od razu i zdecydowanie, może to nawet brzmi trochę niegrzecznie. Trudno.
– Widzisz, jacy ci młodzi – zwraca się do kościelnego, a ten skwapliwie, od razu: – A nie mówiłem proboszczowi?!
Chyba nie o to akurat szło proboszczowi, bo jakiś zdegustowany mówi mu: – Idź już do domu, kobieta we drzwiach czeka, my tu pozamykamy. A, i jutro rano dłużej dzwoń. No, na chwałę Nowonarodzonego i żeby ich pobudzić do wstawania.
A do mnie: – Ja też idę, trzeba się trochę zdrzemnąć. Pozamykaj i pogaś. A jak przyjdziesz na plebanię, to się nie tłucz tam na górze, bo wszystko słychać. No to co? Świętujemy!