Leciałem z Elą – moją towarzyszką podróży – do naszych przyjaciół Polaków, których dorosłe już dzieci zawierają związek małżeński. Ślub i wesele w Kapsztadzie, a wśród gości – my! To już by wystarczyło, aby wyczerpać paletę kolorowych marzeń. Ale młoda para – Madzia i Patryk oraz ich rodzice zadbali o to, abyśmy nie tylko uczestniczyli w uroczystości, ale także odwiedzili znane turystycznie miejsca południowej Afryki.
Eucharystia na Przylądku Dobrej Nadziei
Reklama
Na lotnisku przywitał nas mój przyjaciel jeszcze z ławy szkolnej, obecnie lekarz, ojciec panny młodej dr Jarek Jaworski. Wkrótce dotarliśmy, w promieniach słońca, do hotelu. Już tutaj, na miejscu, poznaliśmy plan pierwszej wycieczki. Wystarczyło tylko odespać ponad 14-godzinny lot z Warszawy, aby drugiego dnia ruszyć do najbardziej cudownego miejsca na świecie. Przylądek Dobrej Nadziei (160 km na północny zachód) stanowi zakończenie półwyspu przylądkowego, u którego nasady leży Kapsztad. Europejskim odkrywcą przylądka był portugalski żeglarz Bartolomeu Dias. Oznaczył to miejsce jako Przylądek Burz. Nazwa ta została zmieniona na Przylądek Dobrej Nadziei przez króla Portugalii Jana II, gdyż miejsce to dawało nadzieję na dotarcie na Daleki Wschód. My jednak dalej się nie wybieraliśmy. Wystarczyło, że dotarliśmy tutaj. Widoki zapierały dech w piersiach. Wspaniały lazur Oceanu Atlantyckiego. Pachnąca, wielobarwna przyroda, małpy wałęsające się w poszukiwaniu zasobnych w jedzenie turystów – zachwytom nie było końca, a najwięcej pracy miał aparat fotograficzny. Kompania była także doborowa. Oprócz mojego przyjaciela Jarka towarzyszyły nam jego żona Grażynka i mama pana młodego – pani Alicja. Byli z nami także zaprzyjaźnieni z rodziną księża – rodacy, którzy też przybyli na uroczystość zaślubin. Ks. Wojciech Świątkowski z Manchesteru i ks. Piotr Gordon z Crewe, a także ks. Paweł Lewandowski z Lublina. Cała nasza grupa w letnim afrykańskim słońcu wędrowała na Cape Point, miejsce widokowe, skąd Przylądek Dobrej Nadziei wyglądał najpiękniej, okazale i dumnie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
W swojej „fatamorganie” widziałem statek pierwszego odkrywcy i jego załogę. Do rzeczywistości sprowadziła mnie Ela, proponując 45-minutową pieszą wędrówkę na szczyt Przylądka. Nie musiała mnie długo namawiać. Bryza oceanu dawała odrobinę ochłody, kiedy pokonywaliśmy stromą i wąską górską ścieżkę. Na szczycie czułem się wreszcie jak żeglarz Dias, podziwiając przepiękny krajobraz bezmiaru wód i gór. Byłem zdobywcą Cape of Good Hope! U podnóża szczytu na dole czekała na nas wycieczkowa kompania. Teraz księża stali się przewodnikami. Ruszyli w kierunku skał, które tam stanowią linię brzegową oceanu. Nie wiedziałem, czego szukali, ale kiedy z plecaków wyciągnęli naczynia liturgiczne – domyśliłem się wszystkiego. Tu, w tej niepowtarzalnej scenerii, gdzie Bóg miał olbrzymią wyobraźnię, gdy stwarzał tę przyrodę, zapragnęli odprawić Mszę św. w intencji młodej pary, która przecież za kilka dni miała powiedzieć sobie sakramentalne: Tak!
Chwilo, trwaj!
Scenografia niesamowita. Szum fal oceanu tworzył muzykę, która podkreślała melodię psalmu, a wiatr grał na piszczałkach w szczelinach skalnych. I tu stała się rzecz metafizyczna i niesamowita. Gdy ks. Wojciech czytał Ewangelię, na skale obok polowego ołtarza przysiadł sobie spokojnie ptak, zupełnie jakby słuchał słowa Bożego. W ogóle nie zdradzał oznak bojaźni. W skupieniu „uczestniczył” we Mszy św., a potem popatrzył na nas wszystkich, pokręcił przyjaźnie główką i odleciał, a nas pozostawił w zadumie i refleksji. Po naszych policzkach spłynęły łzy wzruszenia. Długo po Eucharystii trwało cudowne milczenie. Czas na wspólną fotografię. Później jeszcze raz przekazaliśmy sobie wszyscy znak pokoju. Po uściskach i wdzięczności okazanej księżom ruszyliśmy wolno w drogę powrotną do Kapsztadu. Ja jednak na chwilę zatrzymałem grupę. Wiedziałem, że z tego miejsca muszę zabrać choćby mały kamień – na pamiątkę tego niepowtarzalnego misterium. Chciałem, aby fragmencik tego miejsca pojechał ze mną do Polski. Mały kamień nie gniewał się, gdy odłączałem go od pięknej afrykańskiej przyrody. Wypatrywałem jeszcze tego szczególnego gościa – ptaka, który nas odwiedził. Nie była to przecież fatamorgana, wszyscy go widzieliśmy. Widać pofrunął dalej...
Teraz, po powrocie do Polski, przeglądam zdjęcia, wspominam miejsca, które zobaczyliśmy. Przeżywamy jeszcze piękny ślub i uroczystość weselną. Jednak z największym sentymentem dotykam kamienia, który przywędrował ze mną z Afryki. Znalazł swoje miejsce na półce i spogląda czasem w stronę okna. Może kiedyś odwiedzi go tajemniczy ptak, uczestnik wzruszającej, pełnej duchowości i uniesienia polskiej Mszy św. w dalekiej Afryce? Dla takich chwil warto żyć. Po tej podróży bardziej docierają do mnie słowa: „Chwilo, jesteś piękna – trwaj!”. Teraz trwa we wspomnieniach. Jest zamknięta w małym afrykańskim kamieniu na półce w moim pokoju.